artykuły św. męcz. arch. Grzegorza
Przeznaczenie
2010-02-24
Moi przodkowie byli pasterzami. Rokrocznie po kilka miesięcy z rzędu przebywali oni z dala od rodzin, przy swoich stadach w pustyni zieleniejącej tylko zimą i wczesną wiosną. Pewnego zimowego wieczoru zdarzyła się rzecz nadzwyczajna, która zadecydowała o życiu jednego człowieka i o losach potomności innego.

Możliwe, że był to wieczór wigilijny. Na pustyni, gdzie dwaj pasterze pilnowali wówczas swego stada, zimowe wieczory bywają bardzo łagodne. Możliwe, że obaj ci ludzie, zapatrzeni w czerwonawy płomień ogniska, gawędzili o tych wielkich swoich poprzednikach, którym ongiś, w innej dalekiej pustyni, w noc gwiaździstą ukazała się rzesza aniołów zwiastujących największy cud świata – Narodzenie Zbawiciela i początek nowego życia całej ludzkości.

Dwaj pasterze byli tej nocy pełni godności i prostoty. O świcie, gdy dzwon klasztorny zwołuje zwykle pobożnych mnichów na poranną modlitwę, wyrywając zmęczonych pasterzy z drzemki, nagle rozbrzmiała cudowna harmonia dzwonów. Pustynia była oddalona od ludzkich osiedli, od świątyń. Najbliższy klasztor odległy był o setki kilometrów. To dźwięczały dzwony anielskie, zwołujące o tej porze pobożne dusze na boską jutrznię. Tylko ten, kogo Najwyższy uczynił godnym żywota wiecznego, tylko ten może usłyszeć głos anielskich dzwonów.

Nieziemska radość napełniła serca obu pasterzy. Znak z Nieba przynosił spełnienie snów, urzeczywistnienie ich marzeń, koniec wędrówki ziemskiej. Jeden z nich niezwłocznie pożegnał swego towarzysza i udał się do ruin klasztornych w tej samej pustyni, by gwar ziemskiego życia nie stłumił dlań owej cudownej melodii anielskich dzwonów. Drugi pozostawił na wsi żonę i syna. W tej cudownej melodii wyczuł on wskazania dla swej rodziny. Chciał, by jego potomkowie zostali pasterzami dusz, pośrednikami między Bogiem a ludem. Po tej nocy cudownej powrócił on do rodzimej wsi i oddał syna do szkoły klasztornej.

Od tego czasu zaczyna się nowy okres w życiu naszej rodziny. Z pasterzy trzód stali się pasterzami dusz. Żaden jednak z tych pasterzy dusz nie ujrzał już nigdy tego cudownego objawienia, nie usłyszał anielskiej melodii dzwonów, nie doznał tego szczęścia; chociaż znali tajemnicę Boskiej Istoty, nie powołał ich cudowny chór anielski do służby Bożej w Krainie Wieczności. Tylko nam, dzieciom, opowiadano zimowymi wieczorami o tym szczęśliwym pasterzu – naszym przodku – i o jego towarzyszu , który opuścił świat.

Opowiadanie to, jak przepiękna i cudowna bajka, przenikało nasze dusze i serca, napełniało podziwem dla naszego przodka oraz pragnieniem choć raz w życiu ujrzeć takiego człowieka jak on, być jego przyjacielem. Przynajmniej było to moim pragnieniem i jestem dzisiaj szczęśliwy, że moje pragnienie spełniło się. Uśmiechnął się do mnie los, może dlatego, że jestem ostatnim spośród tych pasterzy trzód i dusz. A stało się to tak.

* * *

Wieś zsuwała się ze zbocza góry. Głębokie bruzdy i szczeliny porysowały place, ulice i podwórza, zagrażając budowlom. Kilka domów runęło już na ospałe głowy flegmatycznych wieśniaków. W grożącym niebezpieczeństwie ci opieszalcy dopatrywali się; jedynie mocy czarownic i nic nie robili, by zabezpieczyć się przed grożącą katastrofą.

Było późne lato 1921 roku, i w Gruzji panowali już bolszewicy. Mniej więcej około miesiąca pracowałem w tej wsi jako drugi nauczyciel. Mieszkałem w domu, który na razie mocno stał na skraju szczeliny. Poza domem zaczynał się piękny, gęsty las. Na prawo i na lewo biegły dwie drogi prowadzące do wsi, którą doskonale mogłem widzieć z ganku mego domku. Tuż za wsią wiła się linia kolejowa, a za nią widniała ogromna pustynia, prawdziwa pustynia, pełna żmij i skorpionów. Gdy słońce wznosiło się wyżej, z mego ganku wydawała się ona być usianą drobnym złotym żwirem. Granicę cywilizacji pomiędzy wsią a pustynią znaczyły przebiegające z rzadka pociągi. Na lewo ode mnie znajdowało się duże pole z nową piękną cerkwią, która tego lata miała być poświęcona. Droga na prawo gubiła, się wśród niskich wiejskich chat i winnic, potem wbiegała na skałę uwieńczoną starym zamczyskiem. Pod skałą również gromadziły się chaty wieśniaków, nie myślących nawet, że w każdej chwili stare zamczysko może runąć z murszejącej skały na ich ubogie domostwa. Mieszkańcy wsi, mocni, prości, niewykształceni ludzie, byli pokorni przeznaczeniu. Bardzo prędko przyzwyczaiłem się do nich.

Chłopski domek, w którym mieszkałem, składał się tylko z dwóch izb. W jednej mieszkał gospodarz z żoną, dziećmi, i starą matką, która nie chciała jeszcze wypuścić steru rządów domowych. W drugiej wraz ze mną mieszkała stara, niewidoma ciotka gospodarza. Ślepa staruszka urodziła się w tym domu, ale po zamążpójściu mieszkała w mieście. Owdowiała, bezdzietna, utrzymywała ona tam rodzaj pensjonatu. Wieśniaczki oddawały jej swoje córki na wychowanie. Uczyła ona wiejskie dziewczęta trochę pisania, trochę czytania, nieco liczenia, szycia i gotowania. Musiała być srogą nauczycielką.

– Żelazną sztangą – mawiała do mnie – biłam nieszczęsne dziewczęta i dlatego Bóg pokarał mnie ślepotą.

Cierpliwie znosiła ona tę swoją karę, ten ciężki los swego życia w nadziei, że oczyszczona stanie przed Tronem Sprawiedliwego. Mieszkała w tej rodzinie z litości, bowiem wszystko, co do niej tu kiedyś należało, zabrała jako swój posag do miasta. Przez całe dnie siadywała ciocia Marta, jak wszyscyśmy ją nazywali, na ganku, przysłuchiwała się gadaninie i kłótniom kobiet, utyskując na dzikie wiejskie obyczaje. Jej szwagierka, jak i cała rodzina, traktowała ją serdecznie, z pobłażliwością. Robiła ona dla staruszki wszystko, jakby nie słysząc jej utyskiwań na wiejskie zwyczaje.

Nieszczęśliwa, ślepa kobieta okazywała mi wielką życzliwość. Zawsze mówiła do mnie zawsze „synku”. Wkrótce przyzwyczaiłem się do tej wsi. Tamtejszy proboszcz był dla mnie uprzejmy. Nie miał on psalmisty, i chętnie pomagałem mu odprawiać nabożeństwo. Obydwie moje gospodynie były dumne z moich zdolności, a ciocia Marta chciała koniecznie, bym ją pochował, gdy umrze.

Były wakacje. Nam, nauczycielom, nie wypłacano pensji, i trzeba mi było pomyśleć o jakiejś pracy. Nie opodal wsi znajdowała się winnica, która niegdyś należała do pewnego Ormianina, a teraz przejęło ją państwo. Rządca winnicy, zawsze bardzo dla mnie przychylny, przyjął mnie chętnie do pracy jako zwykłego robotnika. Pracowałem więc tam codziennie od wpół do piątej rano aż do zachodu słońca.

Poznałem wówczas tych prostych ludzi, ich duszę i z każdym dniem odnajdowałem w nich coraz to nowe szlachetne uczucia słońca i muzyki. Byli to leniwi, niezgrabni flegmatycy, brudni i prymitywni. Chętnie kłócili się ze sobą, starali się wzajemnie wyzyskać i oszukać. Byli nieufni i podejrzliwi, każdy z nich troszczył się tylko o swoją korzyść. Jeżeli jednak ktoś potrafił poruszyć głęboko ukryte, tajemne struny ich duszy, przyjść do nich z otwartym, szczerym sercem i prosto popatrzeć im w oczy, wówczas, jak pod działaniem różdżki czarodziejskiej, ci ludzie odmieniali się. Stawali się zdolnymi do samo poświęcenia, ofiarnej miłości i czynu. Ich oczy promieniowały wówczas słonecznie, w ich ruchach była szlachetność. Wówczas można było tych ludzi pozyskać i natchnąć do walki o prawdę życia.

Pewnego dnia, powróciwszy do domu, otrzymałem wiadomość, że mam się zgłosić do pierwszego nauczyciela po odbiór pensji w postaci papierosów. Nazajutrz była niedziela, więc poszedłem do przełożonego. Zastałem go, gdy wymieniał papierosy na żywność u chłopów-palaczy. Właśnie stał przed nim pewien młody pastuch. Mimo woli byłem świadkiem ich rozmowy:
– Będziecie mieli rozrywkę – mówił doń śmiejąc się nauczyciel. – W długi letni dzień możecie palić i skracać sobie czas.
– Na halach wcale nie jest nudno – odrzekł pasterz. – My gramy, śpiewamy. Nieraz starzy opowiadają nam różne dzieje.
– Zawsze te same historie – niecierpliwie przerwał nauczyciel. Czy nie macie już tego dość?
– Skądże? Słuchamy Przecież zawsze bardzo chętnie słuchamy tych opowiadań.
Mimo woli pomyślałem o słowach naszych nabożeństw. Toć i one powtarzają się co niedziela, co dzień. I zawsze są zachwycające, świeże, pełne nowej, niezbadanej treści i świętej poezji dla pobożnej duszy.

W tym dniu nie widziałem już więcej młodego pasterza i zapomniałbym o nim zupełnie, gdyby nie pojawił się nazajutrz w byłej winnicy Ormianina. Przyniósł obiad dla pewnego robotnika, jak się później okazało, swego brata. Była przerwa. Leżałem w cieniu starego orzecha i wertowałem książkę; obok mnie siedzieli robotnicy; nieco z dala słyszałem glos pasterza. Nie rozumiałem, co mówił, nie miałem zresztą potrzeby wsłuchiwać się w jego słowa. Wtem stara zapisana pocztówka wypadła z książki i potoczyła się z wiatrem w kierunku głosu pasterza. Podniósł kartkę by mi ją podać i wzrok jego zatrzymał się na obrazku pocztówki, na którym biały anioł z wiązanką białych kwiatów zwiastował Dziewicy Dobrą Nowinę. Pastuch wręczył mi kartkę, dodając:
– Ja też widziałem takiego anioła.
Niektórzy z robotników zaśmiali się szyderczo na. te słowa, inni znów spoważnieli, a jakiś dziecięcy głos zapytał:
– A gdzieś tego anioła widział?
– W szczerej pustyni – odrzekł. Jest tam w skale wykuta świątynia. W zeszłym roku byłem tam przy stadzie. Widziałem wraz z innymi pasterzami, jak w jasną noc wyleciał z tej świątyni biały anioł. Musisz tam pójść – zwrócił się do mnie. Może też zobaczysz anioła.
– Ależ ja nie wiem, gdzie to jest. Chyba że mnie zaprowadzisz.
– Pójdę chętnie.
– Podróż po pustyni o tej porze jest bardzo niebezpieczna – powiedział pewien robotnik. – W trawie jest tam teraz pełno przeklętych – splunął on. Przeklętymi nazywają u nas żmije.
– Później nie będę miał czasu – rzekł Mika, tak bowiem miał na imię młody pasterz. – Będę musiał iść na hale.
– Może lepiej będzie zaczekać – powiedziałem. Jesienią też będziemy mieli piękne dni i kilka świąt.
– Ano, świąt wam nie braknie – powiedział z przekąsem stary robotnik. – Dzieci nasze więcej przebywają w domu, niż w szkole.
– Po co w ogóle mają chodzić do szkoły? Co tam słyszą mądrego? – dodał ktoś do tej złośliwej uwagi.
– Obiecałem – powiedział pastuch – i muszę dotrzymać słowa. Świątynię to ci i kto inny może pokazać, ale tego anioła to tylko ja ci wskazać potrafię.

Na jego obliczu wykwitła purpura, kolor zachodzącego słońca. Oczy mu zabłysły, żarzący się papieros wypadł z ust. Był podniecony. Skąd mogłem wiedzieć wówczas, że nie on, lecz jego Przeznaczenie rozmawiało ze mną.

– Dawniej widziałeś tego anioła, boś nie palił, a teraz, gdy palisz, to już go nie ujrzysz. Nie lubią oni zapachu tytoniu.
– Palę tylko od wczoraj i papieros; mi wcale nie smakuje, ale oświeceni ludzie mówią, że palenie jest dowodem męskości. – Z tymi słowy wrzucił do rzeki kilka pudełek z papierosami.
– Oświeceni ludzie – zaczął ironicznie stary robotnik, ale spojrzawszy na mnie, nie skończył zdania. W jego oczach ja też należałem do oświeconych ludzi, deprawujących lud.

* * *

Nazajutrz był wtorek i bardzo wczesnym rankiem Mika z osłami stał już przed gankiem naszego domku. Moi gospodarze, nic nie wiedząc o naszej wyprawie, byli zaskoczeni.
– Idź lepiej do pracy – perswadowała niewidoma. – Na tę podróż stracisz co najmniej dwa dni.
– Białego anioła nie potrzebujecie szukać aż tak daleko. Każdy dobry człowiek jest aniołem – dodała od siebie szwagierka. – Żmije mogą was pokąsać, słońce was spali, Tatarzyn może was napaść; po co macie tam jechać?
Mika nic nie chciał słyszeć i nie dał się namówić. Mnie podniecała bliskość wizjonera: mógłbym dowiedzieć się od niego wielu ciekawych rzeczy. A może była to nawet ta sama pustynia, gdzie ongiś mój przodek miał swą tak brzemienną dla nas w następstwa wizję?
– Jeżeli chcecie, możecie iść – powiedziała ciocia Marta – ale ja się obawiam, że to Przeznaczenie pcha was tam, do tej pustyni.

* * *

Za linią kolejową zaczynała się pustynia. Gdyśmy tam się znaleźli, słońce podniosło się już wysoko. Powietrze było rozpalone. Nie odczuwaliśmy najmniejszego podmucha wiatru.

Osioł jest bardzo uparty i każdy mój ruch, do którego nie był on przyzwyczajony, mógł wywołać dla mnie przykre następstwa. Siedziałem bardzo spokojnie i, mocno trzymając się zwierzęcia pozwoliłem mu posuwać się swobodnie. Trawa pod nami była już spalona. Pod kopytami zwierząt słyszeliśmy suchy chrzęst. Raz nawet bardzo wyraźnie wyczułem w suchej trawie ślizganie się żmii. Opadła mnie trwoga. Po co dążymy do tego niebezpieczeństwa?

– Wracajmy do domu – zwróciłem się do swego towarzysza podróży.
– Nie, nie – mówił on. – Musimy iść do tej świątyni. Nigdy tego nie pożałujesz. Niedługo już tam będziemy.

Widziałem przed sobą tylko ocean piasku, przez który trzeba było przebrnąć. Jak sięgnąć okiem nie widać było żadnej osady, żadnej zieleni, żadnego schroniska. Nagle posłyszałem za sobą jakiś hałas. Zatrzymałem osła i obejrzałem się. Mika leżał na ziemi. Przez nieostrożność wychylił się on zbytnio z osła i, straciwszy równowagę, upadł na żmiję, która ukąsiła go w piętę. Miał na nogach sandały z owczej skóry. Żądło żmii przeszyło przez to lekkie obuwie do samego ciała. Chciał to ukryć, starał się nawet uśmiechać. Jednak zauważyłem, jak szybko zmieniła się jego twarz.
– To nic – powiedział. – Jedziemy dalej.

Postanowiłem jednak niezłomnie, że wracamy do domu. Mika był jak we śnie. Pragnąłem jak najprędzej dostać się do linii kolejowej. Dopiero później przypomniałem sobie, że należało nasamprzód wyssać biedakowi ranę. Zeskoczyłem z osła, rozsznurowałem mu sandał i przywarłem ustami do zabrudzonej pięty. Niestety, było już za późno.
– Wielka szkoda – powiedział on wreszcie – żeś nie zobaczył białego anioła.
– Sam już – myślałem – będziesz białym aniołem. Ale jakże nie chcę widzieć cię w tej postaci. Przywarłem jeszcze raz ustami do zakurzonej, brudnej rany i miałem wrażenie, że całuję jakąś starą, zakurzoną relikwię, prochy jakiegoś świętego.

* * *

Na wpółżywego Mikę przywiozłem do wsi. Byłem przygnębiony, jak nigdy. Bynajmniej nie ponosiłem winy za jego śmierć, ciążyła jednak na mnie wielka odpowiedzialność. Zarzucano mi, żem się nie skierował od razu do cudownego źródła, znajdującego w tej samej pustyni, a którego woda jest bardzo pomocna na ukąszenie żmii.

Niewidoma broniła mnie i odpowiadała za mnie. Wszyscy oni widzieli w tym nieszczęściu rękę Przeznaczenia. A tam, gdzie słowo to padnie, ludzie stają się tak małymi, tak upokorzonymi, przygnębionymi. Żaden z nich nie ma już wówczas nic do powiedzenia, nie zgłasza żadnego protestu, nie wydaje żadnego potępienia, żadnego „J’accuse”!
Mieszkańcy tej wsi należeli zresztą do ludzi Przeznaczenia.

Tej samej nocy Mika zmarł. Na pamiątkę ułożyłem krótki wiersz, wyrzeźbiony na płycie grobowej, i posadziłem na jego grobie granatowe drzewko.

Cała wieś była przygnębiona tą śmiercią i do świeżej mogiły długo jeszcze garnęła się młodzież. Byli to przeważnie rówieśnicy zmarłego, pasterze, którzy się udawali na hale. Wylewali na jego grób po kropli czerwonego wina i łamali chleb.

Z ganku mego domu bardzo dobrze widziałem grób i ludzi, którzy tam przychodzili.

Do druku przygotował ks. Henryk Paprocki